wtorek, 28 stycznia 2014

Meaning Of The Blues




   Najpierw brzmią delikatne akordy fortepianu - w samym środku - w altowym, aksamitnym, steinwey'owskim rejestrze... Muskane jakby od niechcenia, rysują pomału kształt rytmu i kolor tonacji. Słychać w nich piękno całej mechaniki, precyzyjną pracę skomplikowanego organizmu, kryjącego się we wnętrzu gładkiego, potężnego jak bazaltowy posąg instrumentu. Dźwięk zawisa w powietrzu, brzmi alikwotami. W ten mieniący się obłok wpada smuga światła - pierwszy dźwięk kontrabasu, drewniany, naturalny jak zapach kory i liści. Rodzi się fraza - słowo, pytanie, otwarcie oczu. Towarzyszy mu szmer perkusyjnej blachy - jak szelest kropel deszczu. Zasłona ciszy powoli znika, zostaje "Meaning Of The Blues" - preludium do długiej, pięknej opowieści...
   Tak zaczyna się pierwsza płyta Trio Keitha Jarretta. Pierwszy z wielu albumów, ukazujących w sposób niepowtarzalny istotę tego, co w jazzie najpiękniejsze. Punktem wyjścia, swoistym credo Trzech Czarodziei są standardy - nieprzebrany zbiór utworów, które jak trofea poszukiwaczy złota przesiane zostały przez sito czasu, wygładzone w nurtach Delty Mississipi, zebrane i oprawione...
   Ale standardy są zaledwie początkiem, pretekstem do zbudowania odrębnego świata muzycznej ekspresji. Króluje w nim Intuicja, która przez Jarretta jest uniesiona do rangi sacrum. Improwizacja ma służyć odsłonięciu rąbka tajemnicy Bycia Tu i Teraz - w pełni, bez zakłamania. Oznacza to rezygnację z ustaleń, przygotowań i ćwiczenia wyuczonych schematów. Zamiast tego - pełne zaufanie, celebracja chwili  i zgoda na niedoskonałość, która w chwili wspólnego grania staje się czystym pięknem...  Najbardziej urzekające jest to, że każdy dźwięk Tria brzmi jak zgoda na świat, na kształt rzeczy i zjawisk, że jest nadzieją na znalezienie sensu i porozumienia. W każdej jarrettowskiej improwizacji odzywa się echo bluesa - pieśni, która najlepiej opowiada o człowieku.
   Po albumie "Standards. Vol. I" było mnóstwo innych płyt - przeważnie koncertowych, oddających możliwie najwierniej atmosferę jarrettowskich uniesień. Nieodmiennie (z jednym wyjątkiem - to zagadka dla wnikliwych melomanów) Jarrett wyruszał w swoje szalone podróże z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnette. Jednak nic nie jest w stanie przyćmić tego odczucia, które towarzyszyło mi podczas słuchania po raz pierwszy "Meaning Of The Blues" - czułem niemal fizyczny dotyk każdego dźwięku, pierwszej frazy solówki fortepianu, tego niesamowitego przebiegu szybkich nut, które zabłysły nagle, jak spadająca gwiazda na sierpniowym niebie... 
   Poczułem wtedy tęsknotę i wypowiedziałem życzenie...

niedziela, 26 stycznia 2014

Questions In A World Of Blue



     Wśród rozstań i odejść, jakich doświadczają ludzie jednym z najdziwniejszych jest unieważnienie pamięci. Nie musi ono wiązać się z dosłowną, fizyczną rozłąką - dotyczy bardziej sfery doświadczanych razem miejsc, przeżyć, wspomnień, całego zbioru wspólnych mianowników, które określają "bliskość" niezależnie od czasu i przestrzeni.
     Czas zmienia spojrzenie na pewne sprawy - zaciera ślady, łagodzi lub pozwala zapomnieć. Ale gdzieś, w zapomnianej partycji pamięci to, co było - zostaje, jako długoterminowa inwestycja albo zapas środków na "czarną godzinę". Czas nie jest w stanie tego zmienić, spowodować, że coś przestanie się liczyć, mieć znaczenie. To może zrobić tylko drugi człowiek. Odebrać sobie ten weksel na kiedyś, zerwać połączenie. Dzieje się wtedy coś dziwnego - wyzerowanie liczników, stan pozornej równowagi, który przeraża jak sceny z filmów Lyncha...
     Senna piosenka, śpiewana przez Julee Cruise urzekła mnie nie mniej, niż wizualność lynchowskiego "Fire Walks With Me"... 

Why did you go? Why did you turn away from me?
When all the world seemed to sing
Why, why did you go?
Was it me? Was it you? Questions in a world of blue

(sł.: David Lynch, muz.: Antonio Badalamenti)

sobota, 25 stycznia 2014

Wieża radości, wieża samotności


     Mam przed oczami chłodny, szafirowo-brązowy pejzaż morskiej plaży, rozległy aż po horyzont. Na granicy wzroku linia wody stapia się z niebem, wszystko dalekie, jakby nieobecne, ale w tej nieobecności jest cicha zgoda na moje bycie-tutaj, na spacer, znaczący piasek nabrzeża śladami wgłębień.
     Tamtego chłodnego lata zacząłem ją pomału budować. Bez zamiaru ucieczki, raczej po to, żeby lepiej widzieć, jak z latarni morskiej. Żeby mieć miejsce, azyl ciszy, gdzie mógłbym na chwilę zapomnieć, że jestem...
...wyobrażałem sobie schody, kręte i wąskie, prowadzące zapiaszczonymi , granitowymi stopniami na samą górę, na taras odkryty i wietrzny, z kamiennymi balustradami. Niebo i zieleń, błękit i szafir, turkus, chłód, w nocy gwiazdy, blisko, na wyciągnięcie ręki. 


(...)" Na blankach wieży chodząc, fundamenty
W dole oglądam lub nisko zaczęty
Jak czarny palec pień drzewa przy ziemi.
I póki starczy mi dziennych promieni,
Wysyłam naprzód wyobraźnię w pogoń.
Kruche obrazy, wspomnienia zwołuję,
Ruiny, stare drzewa konsultuję,
Żeby pomogły i żebym coś pojął."

(William Butler Yeats - "Wieża"
przekład - Czesław Miłosz)

     Chwile, w których nie istnieją żadne słowa, by je wypowiedzieć, ani żadne obrazy, by je ujrzeć - to okruchy czystego piękna. Nie da się ich znaleźć w zgiełku, w natłoku... Ale są jak skarb, bo wyzwalają z okowów rozsądku, logiki i konieczności. W milczącym przyzwoleniu usprawiedliwiają jeden z najdziwniejszych faktów - tak tajemniczych, że wciąż trzeba potwierdzenia, by uwierzyć - że jestem tu i teraz. W chwilach bolesnych zderzeń z obcością ludzi są jak miejsce wytchnienia, w którym nic nie trzeba nikomu udowadniać, ani z nikim walczyć.

(...)" Stawiam świat na głowie do góry nogami
Na odwrót i wspak bawię się słowami
Na białym czarnym kreślę jakieś plamy
Jutro będę duży, dzisiaj jestem mały." 

(słowa - Jarosław Kisiński,  muzyka - Ryszard Wojciul,
Sztywny Pal Azji)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Minulost





Odkąd pamiętam, radio było dla mnie przedmiotem magicznym. Artefaktem czarodziei, którzy w niewytłumaczalny sposób przedostawali się do świata realnego tylko po to, by otworzyć w nim ukryte drzwi, prowadzące w inny wymiar. Rządził nim niepodzielnie głos spikera - ten właśnie "radiowy" głos, pełen aksamitnych basów i dyskretnie podkreślonych sybilantów. Tło utkane z muzyki i skonstruowane z jubilerską precyzją architektury słuchowisk budziły wyobraźnię w sposób pełny i natychmiastowy - wystarczyło przekręcić gałkę, usłyszeć ciche pstryknięcie i wygodnie ułożyć się na tapczanie... Świat ten otwierał się przede mną, kiedy prawie zasypiałem, otulony brunatnymi skrzydłami nocy, w pokoiku, w którym jarzyły się tylko magiczne oczy - bursztynowe lampki stojącego na półce odbiornika. Zanurzałem się w sen, płynąc po falach długich i krótkich, wśród cichej symfonii dziwnych pisków, szumów i szmerów radiowych zakłóceń... Na granicy jawy i marzeń grały one swoją muzykę, znaczyły jak słowa dziwnego języka.
 Ulotna magia tamtych chwil wróciła kilka lat później, gdy w piątkowe wieczory słuchałem Trójkowych audycji Tomasza Szachowskiego. Aura zmierzchu znowu zawładnęła moją wyobraźnią – ale tym razem zanurzałem się w jej ciemny gąszcz bezsennie, chciwie i świadomie… Noce brzmiały jazzem, tętniły dźwiękami tria Keitha Jarretta - to była absolutna fascynacja, genialny trójgłos fortepianu, kontrabasu Gary’ego Peacocka i mioteł Jacka DeJohnette’a.


Schowałem te wspomnienia na dnie świadomości  - i od czasu do czasu, w ciszy i skupieniu - przeglądałem je jak pamiątki po nieistniejących już miejscach i bezpowrotnie minionych wydarzeniach. Wyświetlałem je sobie w małej salce projekcyjnej (jak bohater Cinema Paradiso) i zastanawiałem się, ile marzeń z tamtego czasu przepadło gdzieś po drodze w Dorosłość. I czy kiedykolwiek jeszcze doświadczę takiego zachwytu, czystych emocji, płynących z kosmicznych przestrzeni eteru... 
Aż tu nagle - znienacka - usłyszałem głos Jaromira Nohavicy. Słowa piosenki o przeszłości zagrały we mnie od razu - choć nie od razu zrozumiałem tekst. Poczułem jednak, że w jakiś sposób dotyczą również mnie. Sięgnąłem więc po tłumaczenie i...

(...) Pościel już łóżko, niech ona się wtuli, ty ułóż się do snu...
Teraz cię odwiedzą ci, którzy istnieli, a dziś ich nie ma tu.
Wszystkie te imiona przywołasz, ponieważ pamięć ci wróci w lot.
Rano się przebudzisz, a ona w kłębuszek zwinięta - niby kot...

(tłum. Jerzy Marek)

sobota, 11 stycznia 2014

Learning To Fly





Dawno, dawno temu...
(Tak zaczynam wspominać, czując, że z każdym słowem przybywa mi lat - nie tych, które mijają rozdrobnione w minutach, sekundach teraźniejszości jak w złotym pyle, szepcie klepsydry, ale tych, które zostały za mną, i teraz, kiedy o nich myślę a w myśleniu tym budzi się tęsknota - dopiero teraz czuję ich ciężar, jak chłód kamienia, kruchy, nieodwracalny, odmierzający kolejny odcinek drogi, kiedyś nieskończonej. Muzyka pozwala wrócić i dotknąć tamtych chwil, o których trudno pisać, bo słowa nie umieją nadążyć za magią znaczeń, odczuć, które gdzieś się gromadzą i zaskakują świeżością, pewnością i wiernością niuansów - wystarczy usłyszeć frazę, akord, dźwięk, by to wszystko eksplodowało, ogarnęło, zawładnęło świadomością, zatrzymało bicie serca i cały świat na ułamek sekundy. Idę za muzyką, przywołuję obrazy, wędruję w czasie. Zapraszam do tej wędrówki, niech wspomnienia splatają się w mozaikę dźwięków i obrazów - drogowskazów  historii ludzi i zdarzeń zapomnianych, straconych, przehulanych, wyśnionych...)
...trzymaliśmy się zawsze razem. Nie żeby od razu przyjaźń, nikt z nas tego słowa nie wypowiadał. Może czuliśmy, że jest zbyt ważne, żeby nieopatrznie odsłaniać jego tajemnicę, a może zwyczajnie o tym nie myśleliśmy... Muzyka, rysunki, fotografie, książki, żagle - czas płynął wartkim strumieniem, żywo, jak be-bopowe frazy, a lato było piękne, pachnące zmurszałym, wilgotnym  drewnem pomostu nad jeziorem, porannymi mgłami, które nas nie witały, lecz żegnały po całonocnych rozmowach... Paliliśmy papierosy "Kapitańskie", przekazując je sobie jak indiańskie kalumety, a w powietrzu brzmiały, jakby zadomowione tam od zawsze, frazy "A Momentary Lapse Of Reason" Floydów. Porysowana, pozbawiona pudełka kaseta, z napisanym piórem tytułem -  i niesamowite "Learning To Fly", śpiewane, nucone, przeżywane tysięczny raz, jakby to był ten pierwszy...
Ice is forming on the tips of my wings
Unheeded warnings, I thought I thought of everything
No navigator to find my way home
Unladen, empty, and turned to stone
A soul in tension that's learning to fly
Condition: grounded - determined to try
Can't keep my eyes from the circling skies
Tongue-tied and twisted; just an earth-bound misfit, I...
           To było piękne lato. I miejsce - brzmiące koncertami dobrych zespołów, które przyjeżdżały w gościnę niespodziewanie, grały swoją muzykę wieczorami nad jeziorem, a rano nie było po nich śladu. My w tym wszystkim - młodzi, skłóceni albo sprzymierzeni braterstwem krwi, wierzący w swoje ideały, szukający granic... Godzinami buszowaliśmy po jeziorze małymi "Karinami", zawijaliśmy nieprzepisowo do pobliskiej przystani na piwo (jeden lub dwóch załogantów obowiązkowo zostawało na pokładzie, żeby zachować pion i nie drażnić żywiołu...), wdychaliśmy zapach trzcin i wody i uczyliśmy się muzyki nieba.
Małe miasteczko tętniło życiem na okrągło - każdy mógł znaleźć coś dla siebie i kogoś, z kim mógłby o tym pogadać. Przystań, ciemnia, pracownia malarska, sala prób, sprzęt, nauczyciele (niewiele od nas starsi, ale świetni, doświadczeni w swoich dziedzinach i w każdej chwili służący radą) - to było jak piękny sen... Nic dziwnego, że nasza paczka tak się zgrała, że właściwie się nie rozstawaliśmy... Przy braterstwie, którego doświadczyliśmy wówczas (czasem zastanawiam się, czy to się wydarzyło naprawdę) dzisiejsze pojęcie: "integracja" -  z całym lepkim kontekstem wyjazdów, zgrupowań i hulanek, podczas których zapomina się o innych i o sobie (rano zostaje majaczący w tyle skacowanej czaszki wstyd - ale i on pomału karłowacieje i zanika) jest po prostu obelgą.

Wiele jesieni później, kiedy jedno z nas odeszło, na własne życzenie i ostatecznie, poczułem, że muzyka tej piosenki przestała grać. Niedawno zabrzmiała znowu, z niespodziewanej przyczyny. Ale to już zupełnie inna historia...