poniedziałek, 16 czerwca 2014

Nie płacz, Ewka



    Kto pamięta Mundial z 1982 roku? Uniesienia, emocje przed odbiornikami "Beryl" i "Agat", niekończące się rozmowy, oczekiwanie na kolejne mecze, w których cudowna jedenastka Piechniczka gromiła kolejnych rywali... Hat-trick Bońka w spotkaniu z Belgią, wspaniałą współpracę Laty i Szarmacha, ostatni mecz z Francją (królewską Francją Platiniego i Tigany), triumf, radość, trochę żalu, że to Paolo Rossi jednak został królem strzelców, że był kastetem na pięści Italii, choć uwijał się po polu karnym straszliwych Teutonów owinięty bandażami jak kukiełka, bo tylu fauli nikt na tych mistrzostwach nie zebrał... I Buncol, Kupcewicz, Majewski, Żmuda, Młynarczyk... Jednym tchem te nazwiska wymienialiśmy na podwórkowym boisku, dziesięcioletni wojownicy Słusznej Sprawy, pewni swego, bardziej niż kiedykolwiek. Panteon piłkarskich bohaterów jaśniał w naszych głowach wyraźniej niż skład Kind Of Blue dziesięć lat później... Powietrze aż iskrzyło, każdy - niezależnie od wieku i doświadczeń - czekał, aż wydarzy się coś  niesamowitego, szukał bohaterów, Argonautów, mścicieli, szaleńców. 
     Chciałbym ich wszystkich pamiętać z akcji na boisku - błyskotliwych, porywających jak dobra improwizacja. Chciałbym myśleć, że oni - poeci i prorocy - są dalej tacy sami, w głębi duszy, wbrew dzisiejszym modom i wypacykowanym futbolowym widowiskom, w których główną rolę grają wypomadowani gwiazdorzy reklam, prężący swoje tatuaże przy kolejnym "strategicznym faulu". Że - wbrew temu wszystkiemu - starzy mistrzowie nie dali się kupić, nie zawiedli, nie stanęli w długim, szarym szeregu maluczkich chciwców obejmujących kolejne stanowiska...
   Że gdzieś, w całym tym zgiełku ocalał sens jednej z najpiękniejszych piosenek, jakie słyszałem - jej brzmienie i słowa rozpościerały się nad tamtymi latami jak tchnienie wiosny.


Nie płacz Ewka, bo tu miejsca brak
Na twe babskie łzy
Po ulicy Miłość hula wiatr
Wśród rozbitych szyb
Patrz poeci śliczni prawdy sens
Roztrwonili w grach
W półlitrówkach pustych S.O.S
Wysyłają w świat

Ref.: Żegnam was, już wiem
Nie załatwię wszystkich pilnych spraw
Idę sam, właśnie tam
Gdzie czekają mnie
Tam przyjaciół kilku mam, od lat
Dla nich zawsze śpiewam, dla nich gram
Jeszcze raz żegnam was

Nie spotkamy się

Proza życia to przyjaźni kat
Pęka cienka nić
Telewizor, meble, mały fiat
Oto marzeń szczyt
Hej prorocy moi z gniewnych lat
Obrastacie w tłuszcz
Już was w swoje szpony dopadł szmal
Zdrada płynie z ust

Ref.: Żegnam Was...

(muz.- Zbigniew Hołdys, sł. - Bogdan Olewicz, wyk. - Perfect)

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Bro/Knak



   Widok kropel deszczu, rysujących na szybie niepowtarzalne wzory przypomina mi słony zapach morza. Akompaniament szmerów, staccata wygrywanego chłodnymi palcami na parapecie wydawał mi się zawsze niemożliwy do skopiowania w partyturze i przez to piękny - jakimś niedotykalnym, chwytanym ukradkiem, trochę może nawet nieludzkim pięknem.
    Grało to we mnie marzeniami i wizjami, zapatrzeniami i częstym zapominaniem o tym gdzie i po co jestem. Szukałem ciszy w muzyce, chętniej i łapczywiej pochłaniałem pauzy niż wyrafinowane, wirtuozowskie frazy. Ciężko było odnaleźć szmer wody i zapach mgły, nastrój archipelagu i rytm przyboju. Całkiem niedawno ta muzyka do mnie przyszła, a raczej - została mi podarowana. Podzielili się nią ze mną ludzie, którzy sami wspaniale grają i poszukują swoich muzycznych światów. 
    Gitarzysta Jakob Bro i wiolonczelista Thomas Knak stworzyli dwupłytowy album z muzyką, która porusza jakieś pozornie niemożliwe do poruszenia, skrajnie subiektywne obszary wrażliwości. Umiejscawia się na granicy wizualności, abstrakcyjnych wyobrażeń, snu i delikatnej palety brzmień. Wplecione w nią beaty  zmontowane są z okruchów, szmerów, cichych trzasków i doskonale współgrają z szeroko prowadzonymi, oszczędnymi melodiami. A te rozpościerają się i migoczą różnorodnością niuansów instrumentacyjnych - muśnięcia harfy, gitary i wiolonczeli tworzą wraz z fakturą chóru chłopięcego (fenomenalny Northern Blues) miksturę nieomal doskonałą. To wszystko skąpane jest w elektronicznym sosie - tak dyskretnym i wysmakowanym, że trudno powiedzieć, kiedy akustyczny sound zmienia się w rozwibrowany, brzmiący delayami soundscape. Do tego dodane są reworks - wersje remiksowane, które wprowadzają nastrój magiczny. 
    Gdy słucham tych płyt (a słucham ich cały czas), czuję, że najlepsze dopiero się wydarzy...

piątek, 7 marca 2014

Don't Ever Leave Me (Sunday, June 5th, 1994 1st Set)



  Próbuję sobie przypomnieć, gdzie byłem tamtego wieczoru. Co robiłem, z kim rozmawiałem, co w ogóle działo się wokół mnie. Może brzmiało gdzieś blisko echo ballady, właśnie granej przez Jarretta po drugiej stronie kuli ziemskiej, w nowojorskim Blue Note, deszczowy szmer oklasków, szelest blach, muskanych miotełkami DeJohnette'a, mruczenie basu Peacocka... Magiczny wieczór - jeden z trzech, uchwyconych na albumie "Keith Jarrett At The Blue Note. Complete Recordings". Wraz z muzyką brzmi tam cała atmosfera, energia towarzysząca oczekiwaniu na każdy dźwięk, słychać chropowatość akordów, dotyk strun kontrabasu, niuanse, szelesty, zgrzyty, wszystko...
    Nie ma tam miejsca na przemilczenia, edycję i kolejny take - to po prostu "muzyka tego, co się dzieje". ("It is a discrimination against mechanical pattern, for content, against habit, for surprise, against easy virtuosity, for saying more with less, against facile emotion, for a certain quality of energy, against stasis, for flow, against military precision, for pulse..." - Keith Jarrett - Introduction). Wrażenie pełnej harmonii jest tak silne, że przekracza granice powtarzalności, która zazwyczaj (prędzej czy później) odziera zjawiska z emocji i każe watpić w prawdziwość pierwszych zachwytów (a przynajmniej osłabia ten pełen zapamiętania, bezkrytyczny, szaleńczy zachwyt). Tu jest inaczej. Ta chwila - jak u Goethego - trwa i nie ma zamiaru przestać. Dramatyczny czas przebiegu kolejnych akordów nie ma nic wspólnego z metronomiczną tyranią, jest bliski biciu serca, które zwalnia i przyspiesza, pozwala żyć. Nie ma dźwięków udanych i nietrafionych - wszystko ma znaczenie, jest ważne jak słowo lub znak pisanej historii. Narracja tej opowieści prowadzi mnie różnymi ścieżkami do chwili, kiedy pierwszy raz pomyślałem: jeśli chcę o czymś marzyć, to niech to będzie marzenie, żeby nigdy nie opuściła mnie tęsknota za muzyką. Niech to będzie moja modlitwa, psalm wieczorny, cicha prośba. Jak w kropli deszczu spływającej po szybie, muzyka i jazz stały się możliwie najpełniejszym obrazem świata, zawartym w jednym słowie.
  Cały, sześciopłytowy set, nagrany przez Trio jest jak monochromatyczny pejzaż, nakreślony tuszem przez chińskiego mistrza epoki Sung. Pełny i otwarty jednocześnie, harmonijny i niedokończony...


sobota, 22 lutego 2014

Kto Cię tak uderzył?...



Wer hat dich so geschlagen,
Mein Heil, und dich mit Plagen
So übel zugericht (...)


Kto Cię tak uderzył
Mój Zbawicielu, i tortur tak okrutnych
używa wobec Ciebie?(...)


Jan Sebastian Bach Pasja wg Św. Mateusza

poniedziałek, 3 lutego 2014

La Reveuse



   Historia Jeana de Sainte-Colombe'a, opowiedziana we "Wszystkich porankach świata" cały czas brzmi. Muzyką,  oczekiwaniem, wstrzymanym oddechem, ciszą. To właśnie cisza rysuje kontur, w którym mieści się chropowaty, zawieszony między niebem a ziemią dźwięk gamby, cała substancja, z której genialny, stary mistrz tworzył swój świat. 

   Gdzieś na uboczu, daleko od zgiełku świata jest dom. Mieszka w nim rodzina - mąż, żona i dwie córki. Żona choruje, nie ma sił, by wstać. Leży i odlicza chwile, które jej zostały. Cicha, rozpaczliwa miłość, utopiona w zaciętym milczeniu, oczekiwanie, cień nadziei. Pewnego wieczoru nadchodzi wezwanie, prośba. Na przekór sobie mistrz wyrusza do przyjaciela, który umiera i przed śmiercią chce, pragnie muzyki, głosu gamby. 
    Późną nocą Sainte-Colombe wraca do domu. Spóźnia się...
Po śmierci żony, której nie zdążył pożegnać, zamyka się w sobie. Nie gra, milczy, unika ludzi. Pewnego dnia do jego drzwi puka młody człowiek - zakochany w muzyce i dźwięku gamby tak, jak on sam dawno temu. Tym młodym, dumnym człowiekiem jest Marin Marais...

   Tak zaczyna się książka Pascala Quignarda i film Alaina Corneau... Jak wszystkie mocne, ważne historie - opowiada o miłości, zdradzie i zemście. 
    Tytułowa "Marzycielka" - La Reveuse, wpatrzona we wszystkie poranki świata, to obraz tęsknoty, kompozycja, która w filmie gra szczególną rolę. Wsłuchany w jej frazy tysięczny raz czułem kompletny bezwład, stan zawieszenia między realnością "teraz", a chwilą, iskrą , której nie uwzględnili architekci Czasu. Widziałem sceny, kiedy Marin Marais, zakochany w muzyce zapomina o prawdziwej miłości, traci ją...
     "Wszystkie poranki świata" to świat zatrzymany, jak obraz Georgesa de La Tour'a, magicznie namalowany płomień świecy. Ujęcia filmowe jak martwe natury flamandzkich mistrzów, zupełnie przeczące dynamice ruchomych obrazów, cudownie współgrające z mistrzowskimi interpretacjami Jordi Savalla.

"Każdy z poranków świata przychodzi raz tylko, wszystkie mijają bezpowrotnie..."

wtorek, 28 stycznia 2014

Meaning Of The Blues




   Najpierw brzmią delikatne akordy fortepianu - w samym środku - w altowym, aksamitnym, steinwey'owskim rejestrze... Muskane jakby od niechcenia, rysują pomału kształt rytmu i kolor tonacji. Słychać w nich piękno całej mechaniki, precyzyjną pracę skomplikowanego organizmu, kryjącego się we wnętrzu gładkiego, potężnego jak bazaltowy posąg instrumentu. Dźwięk zawisa w powietrzu, brzmi alikwotami. W ten mieniący się obłok wpada smuga światła - pierwszy dźwięk kontrabasu, drewniany, naturalny jak zapach kory i liści. Rodzi się fraza - słowo, pytanie, otwarcie oczu. Towarzyszy mu szmer perkusyjnej blachy - jak szelest kropel deszczu. Zasłona ciszy powoli znika, zostaje "Meaning Of The Blues" - preludium do długiej, pięknej opowieści...
   Tak zaczyna się pierwsza płyta Trio Keitha Jarretta. Pierwszy z wielu albumów, ukazujących w sposób niepowtarzalny istotę tego, co w jazzie najpiękniejsze. Punktem wyjścia, swoistym credo Trzech Czarodziei są standardy - nieprzebrany zbiór utworów, które jak trofea poszukiwaczy złota przesiane zostały przez sito czasu, wygładzone w nurtach Delty Mississipi, zebrane i oprawione...
   Ale standardy są zaledwie początkiem, pretekstem do zbudowania odrębnego świata muzycznej ekspresji. Króluje w nim Intuicja, która przez Jarretta jest uniesiona do rangi sacrum. Improwizacja ma służyć odsłonięciu rąbka tajemnicy Bycia Tu i Teraz - w pełni, bez zakłamania. Oznacza to rezygnację z ustaleń, przygotowań i ćwiczenia wyuczonych schematów. Zamiast tego - pełne zaufanie, celebracja chwili  i zgoda na niedoskonałość, która w chwili wspólnego grania staje się czystym pięknem...  Najbardziej urzekające jest to, że każdy dźwięk Tria brzmi jak zgoda na świat, na kształt rzeczy i zjawisk, że jest nadzieją na znalezienie sensu i porozumienia. W każdej jarrettowskiej improwizacji odzywa się echo bluesa - pieśni, która najlepiej opowiada o człowieku.
   Po albumie "Standards. Vol. I" było mnóstwo innych płyt - przeważnie koncertowych, oddających możliwie najwierniej atmosferę jarrettowskich uniesień. Nieodmiennie (z jednym wyjątkiem - to zagadka dla wnikliwych melomanów) Jarrett wyruszał w swoje szalone podróże z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnette. Jednak nic nie jest w stanie przyćmić tego odczucia, które towarzyszyło mi podczas słuchania po raz pierwszy "Meaning Of The Blues" - czułem niemal fizyczny dotyk każdego dźwięku, pierwszej frazy solówki fortepianu, tego niesamowitego przebiegu szybkich nut, które zabłysły nagle, jak spadająca gwiazda na sierpniowym niebie... 
   Poczułem wtedy tęsknotę i wypowiedziałem życzenie...

niedziela, 26 stycznia 2014

Questions In A World Of Blue



     Wśród rozstań i odejść, jakich doświadczają ludzie jednym z najdziwniejszych jest unieważnienie pamięci. Nie musi ono wiązać się z dosłowną, fizyczną rozłąką - dotyczy bardziej sfery doświadczanych razem miejsc, przeżyć, wspomnień, całego zbioru wspólnych mianowników, które określają "bliskość" niezależnie od czasu i przestrzeni.
     Czas zmienia spojrzenie na pewne sprawy - zaciera ślady, łagodzi lub pozwala zapomnieć. Ale gdzieś, w zapomnianej partycji pamięci to, co było - zostaje, jako długoterminowa inwestycja albo zapas środków na "czarną godzinę". Czas nie jest w stanie tego zmienić, spowodować, że coś przestanie się liczyć, mieć znaczenie. To może zrobić tylko drugi człowiek. Odebrać sobie ten weksel na kiedyś, zerwać połączenie. Dzieje się wtedy coś dziwnego - wyzerowanie liczników, stan pozornej równowagi, który przeraża jak sceny z filmów Lyncha...
     Senna piosenka, śpiewana przez Julee Cruise urzekła mnie nie mniej, niż wizualność lynchowskiego "Fire Walks With Me"... 

Why did you go? Why did you turn away from me?
When all the world seemed to sing
Why, why did you go?
Was it me? Was it you? Questions in a world of blue

(sł.: David Lynch, muz.: Antonio Badalamenti)

sobota, 25 stycznia 2014

Wieża radości, wieża samotności


     Mam przed oczami chłodny, szafirowo-brązowy pejzaż morskiej plaży, rozległy aż po horyzont. Na granicy wzroku linia wody stapia się z niebem, wszystko dalekie, jakby nieobecne, ale w tej nieobecności jest cicha zgoda na moje bycie-tutaj, na spacer, znaczący piasek nabrzeża śladami wgłębień.
     Tamtego chłodnego lata zacząłem ją pomału budować. Bez zamiaru ucieczki, raczej po to, żeby lepiej widzieć, jak z latarni morskiej. Żeby mieć miejsce, azyl ciszy, gdzie mógłbym na chwilę zapomnieć, że jestem...
...wyobrażałem sobie schody, kręte i wąskie, prowadzące zapiaszczonymi , granitowymi stopniami na samą górę, na taras odkryty i wietrzny, z kamiennymi balustradami. Niebo i zieleń, błękit i szafir, turkus, chłód, w nocy gwiazdy, blisko, na wyciągnięcie ręki. 


(...)" Na blankach wieży chodząc, fundamenty
W dole oglądam lub nisko zaczęty
Jak czarny palec pień drzewa przy ziemi.
I póki starczy mi dziennych promieni,
Wysyłam naprzód wyobraźnię w pogoń.
Kruche obrazy, wspomnienia zwołuję,
Ruiny, stare drzewa konsultuję,
Żeby pomogły i żebym coś pojął."

(William Butler Yeats - "Wieża"
przekład - Czesław Miłosz)

     Chwile, w których nie istnieją żadne słowa, by je wypowiedzieć, ani żadne obrazy, by je ujrzeć - to okruchy czystego piękna. Nie da się ich znaleźć w zgiełku, w natłoku... Ale są jak skarb, bo wyzwalają z okowów rozsądku, logiki i konieczności. W milczącym przyzwoleniu usprawiedliwiają jeden z najdziwniejszych faktów - tak tajemniczych, że wciąż trzeba potwierdzenia, by uwierzyć - że jestem tu i teraz. W chwilach bolesnych zderzeń z obcością ludzi są jak miejsce wytchnienia, w którym nic nie trzeba nikomu udowadniać, ani z nikim walczyć.

(...)" Stawiam świat na głowie do góry nogami
Na odwrót i wspak bawię się słowami
Na białym czarnym kreślę jakieś plamy
Jutro będę duży, dzisiaj jestem mały." 

(słowa - Jarosław Kisiński,  muzyka - Ryszard Wojciul,
Sztywny Pal Azji)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Minulost





Odkąd pamiętam, radio było dla mnie przedmiotem magicznym. Artefaktem czarodziei, którzy w niewytłumaczalny sposób przedostawali się do świata realnego tylko po to, by otworzyć w nim ukryte drzwi, prowadzące w inny wymiar. Rządził nim niepodzielnie głos spikera - ten właśnie "radiowy" głos, pełen aksamitnych basów i dyskretnie podkreślonych sybilantów. Tło utkane z muzyki i skonstruowane z jubilerską precyzją architektury słuchowisk budziły wyobraźnię w sposób pełny i natychmiastowy - wystarczyło przekręcić gałkę, usłyszeć ciche pstryknięcie i wygodnie ułożyć się na tapczanie... Świat ten otwierał się przede mną, kiedy prawie zasypiałem, otulony brunatnymi skrzydłami nocy, w pokoiku, w którym jarzyły się tylko magiczne oczy - bursztynowe lampki stojącego na półce odbiornika. Zanurzałem się w sen, płynąc po falach długich i krótkich, wśród cichej symfonii dziwnych pisków, szumów i szmerów radiowych zakłóceń... Na granicy jawy i marzeń grały one swoją muzykę, znaczyły jak słowa dziwnego języka.
 Ulotna magia tamtych chwil wróciła kilka lat później, gdy w piątkowe wieczory słuchałem Trójkowych audycji Tomasza Szachowskiego. Aura zmierzchu znowu zawładnęła moją wyobraźnią – ale tym razem zanurzałem się w jej ciemny gąszcz bezsennie, chciwie i świadomie… Noce brzmiały jazzem, tętniły dźwiękami tria Keitha Jarretta - to była absolutna fascynacja, genialny trójgłos fortepianu, kontrabasu Gary’ego Peacocka i mioteł Jacka DeJohnette’a.


Schowałem te wspomnienia na dnie świadomości  - i od czasu do czasu, w ciszy i skupieniu - przeglądałem je jak pamiątki po nieistniejących już miejscach i bezpowrotnie minionych wydarzeniach. Wyświetlałem je sobie w małej salce projekcyjnej (jak bohater Cinema Paradiso) i zastanawiałem się, ile marzeń z tamtego czasu przepadło gdzieś po drodze w Dorosłość. I czy kiedykolwiek jeszcze doświadczę takiego zachwytu, czystych emocji, płynących z kosmicznych przestrzeni eteru... 
Aż tu nagle - znienacka - usłyszałem głos Jaromira Nohavicy. Słowa piosenki o przeszłości zagrały we mnie od razu - choć nie od razu zrozumiałem tekst. Poczułem jednak, że w jakiś sposób dotyczą również mnie. Sięgnąłem więc po tłumaczenie i...

(...) Pościel już łóżko, niech ona się wtuli, ty ułóż się do snu...
Teraz cię odwiedzą ci, którzy istnieli, a dziś ich nie ma tu.
Wszystkie te imiona przywołasz, ponieważ pamięć ci wróci w lot.
Rano się przebudzisz, a ona w kłębuszek zwinięta - niby kot...

(tłum. Jerzy Marek)

sobota, 11 stycznia 2014

Learning To Fly





Dawno, dawno temu...
(Tak zaczynam wspominać, czując, że z każdym słowem przybywa mi lat - nie tych, które mijają rozdrobnione w minutach, sekundach teraźniejszości jak w złotym pyle, szepcie klepsydry, ale tych, które zostały za mną, i teraz, kiedy o nich myślę a w myśleniu tym budzi się tęsknota - dopiero teraz czuję ich ciężar, jak chłód kamienia, kruchy, nieodwracalny, odmierzający kolejny odcinek drogi, kiedyś nieskończonej. Muzyka pozwala wrócić i dotknąć tamtych chwil, o których trudno pisać, bo słowa nie umieją nadążyć za magią znaczeń, odczuć, które gdzieś się gromadzą i zaskakują świeżością, pewnością i wiernością niuansów - wystarczy usłyszeć frazę, akord, dźwięk, by to wszystko eksplodowało, ogarnęło, zawładnęło świadomością, zatrzymało bicie serca i cały świat na ułamek sekundy. Idę za muzyką, przywołuję obrazy, wędruję w czasie. Zapraszam do tej wędrówki, niech wspomnienia splatają się w mozaikę dźwięków i obrazów - drogowskazów  historii ludzi i zdarzeń zapomnianych, straconych, przehulanych, wyśnionych...)
...trzymaliśmy się zawsze razem. Nie żeby od razu przyjaźń, nikt z nas tego słowa nie wypowiadał. Może czuliśmy, że jest zbyt ważne, żeby nieopatrznie odsłaniać jego tajemnicę, a może zwyczajnie o tym nie myśleliśmy... Muzyka, rysunki, fotografie, książki, żagle - czas płynął wartkim strumieniem, żywo, jak be-bopowe frazy, a lato było piękne, pachnące zmurszałym, wilgotnym  drewnem pomostu nad jeziorem, porannymi mgłami, które nas nie witały, lecz żegnały po całonocnych rozmowach... Paliliśmy papierosy "Kapitańskie", przekazując je sobie jak indiańskie kalumety, a w powietrzu brzmiały, jakby zadomowione tam od zawsze, frazy "A Momentary Lapse Of Reason" Floydów. Porysowana, pozbawiona pudełka kaseta, z napisanym piórem tytułem -  i niesamowite "Learning To Fly", śpiewane, nucone, przeżywane tysięczny raz, jakby to był ten pierwszy...
Ice is forming on the tips of my wings
Unheeded warnings, I thought I thought of everything
No navigator to find my way home
Unladen, empty, and turned to stone
A soul in tension that's learning to fly
Condition: grounded - determined to try
Can't keep my eyes from the circling skies
Tongue-tied and twisted; just an earth-bound misfit, I...
           To było piękne lato. I miejsce - brzmiące koncertami dobrych zespołów, które przyjeżdżały w gościnę niespodziewanie, grały swoją muzykę wieczorami nad jeziorem, a rano nie było po nich śladu. My w tym wszystkim - młodzi, skłóceni albo sprzymierzeni braterstwem krwi, wierzący w swoje ideały, szukający granic... Godzinami buszowaliśmy po jeziorze małymi "Karinami", zawijaliśmy nieprzepisowo do pobliskiej przystani na piwo (jeden lub dwóch załogantów obowiązkowo zostawało na pokładzie, żeby zachować pion i nie drażnić żywiołu...), wdychaliśmy zapach trzcin i wody i uczyliśmy się muzyki nieba.
Małe miasteczko tętniło życiem na okrągło - każdy mógł znaleźć coś dla siebie i kogoś, z kim mógłby o tym pogadać. Przystań, ciemnia, pracownia malarska, sala prób, sprzęt, nauczyciele (niewiele od nas starsi, ale świetni, doświadczeni w swoich dziedzinach i w każdej chwili służący radą) - to było jak piękny sen... Nic dziwnego, że nasza paczka tak się zgrała, że właściwie się nie rozstawaliśmy... Przy braterstwie, którego doświadczyliśmy wówczas (czasem zastanawiam się, czy to się wydarzyło naprawdę) dzisiejsze pojęcie: "integracja" -  z całym lepkim kontekstem wyjazdów, zgrupowań i hulanek, podczas których zapomina się o innych i o sobie (rano zostaje majaczący w tyle skacowanej czaszki wstyd - ale i on pomału karłowacieje i zanika) jest po prostu obelgą.

Wiele jesieni później, kiedy jedno z nas odeszło, na własne życzenie i ostatecznie, poczułem, że muzyka tej piosenki przestała grać. Niedawno zabrzmiała znowu, z niespodziewanej przyczyny. Ale to już zupełnie inna historia...