Odkąd pamiętam, radio
było dla mnie przedmiotem magicznym. Artefaktem czarodziei, którzy w
niewytłumaczalny sposób przedostawali się do świata realnego tylko po to, by
otworzyć w nim ukryte drzwi, prowadzące w inny wymiar. Rządził nim niepodzielnie głos spikera - ten właśnie "radiowy" głos, pełen aksamitnych basów i
dyskretnie podkreślonych sybilantów. Tło utkane z muzyki i skonstruowane z jubilerską precyzją architektury słuchowisk budziły wyobraźnię w sposób pełny i natychmiastowy - wystarczyło przekręcić gałkę, usłyszeć ciche pstryknięcie i wygodnie ułożyć się na tapczanie... Świat ten otwierał się przede mną, kiedy prawie zasypiałem, otulony
brunatnymi skrzydłami nocy, w pokoiku, w którym jarzyły się tylko magiczne oczy
- bursztynowe lampki stojącego na półce odbiornika. Zanurzałem się w sen,
płynąc po falach długich i krótkich, wśród cichej symfonii dziwnych pisków,
szumów i szmerów radiowych zakłóceń... Na granicy jawy i marzeń grały one swoją muzykę, znaczyły jak słowa dziwnego języka.
Ulotna magia tamtych chwil wróciła kilka lat później, gdy w piątkowe wieczory słuchałem Trójkowych audycji Tomasza Szachowskiego. Aura zmierzchu znowu zawładnęła moją wyobraźnią – ale tym razem zanurzałem się w jej ciemny gąszcz bezsennie, chciwie i świadomie… Noce brzmiały jazzem, tętniły dźwiękami tria Keitha Jarretta - to była absolutna fascynacja, genialny trójgłos fortepianu, kontrabasu Gary’ego Peacocka i mioteł Jacka DeJohnette’a.
Ulotna magia tamtych chwil wróciła kilka lat później, gdy w piątkowe wieczory słuchałem Trójkowych audycji Tomasza Szachowskiego. Aura zmierzchu znowu zawładnęła moją wyobraźnią – ale tym razem zanurzałem się w jej ciemny gąszcz bezsennie, chciwie i świadomie… Noce brzmiały jazzem, tętniły dźwiękami tria Keitha Jarretta - to była absolutna fascynacja, genialny trójgłos fortepianu, kontrabasu Gary’ego Peacocka i mioteł Jacka DeJohnette’a.
Schowałem te
wspomnienia na dnie świadomości - i od
czasu do czasu, w ciszy i skupieniu - przeglądałem je jak pamiątki po
nieistniejących już miejscach i bezpowrotnie minionych wydarzeniach. Wyświetlałem
je sobie w małej salce projekcyjnej (jak bohater Cinema Paradiso) i zastanawiałem się, ile marzeń z tamtego czasu
przepadło gdzieś po drodze w Dorosłość. I czy kiedykolwiek jeszcze doświadczę takiego zachwytu, czystych emocji, płynących z kosmicznych przestrzeni eteru...
Aż tu nagle - znienacka
- usłyszałem głos Jaromira Nohavicy. Słowa piosenki o przeszłości zagrały we
mnie od razu - choć nie od razu zrozumiałem tekst. Poczułem jednak, że w jakiś
sposób dotyczą również mnie. Sięgnąłem więc po tłumaczenie i...
(...) Pościel już łóżko, niech
ona się wtuli, ty ułóż się do snu...
Teraz cię odwiedzą ci, którzy
istnieli, a dziś ich nie ma tu.
Wszystkie te imiona przywołasz,
ponieważ pamięć ci wróci w lot.
Rano się przebudzisz, a ona w
kłębuszek zwinięta - niby kot...
(tłum. Jerzy Marek)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz